Problem z muzyką rockową lat 60/70 polega na tym że było jej po prostu zbyt dużo i to zbyt dobrej żeby pamiętać o czymś tak dobrym i tak ciekawym jak prezentowany przeze mnie album, a warto !!!
Urodzić się i tworzyć w cieniu Deep Purple nie było łatwe, a taka niestety etykietka przylgnęła do kapeli o nazwie Warhorse. Nie bez powodu, gdyż pomysłodawcą i założycielem grupy był Nick Simper, były basista oryginalnego składu Deep Purple który po wydaniu z nimi trzech pierwszych albumów, w lipcu 1969 roku musiał opuścić zespół z powodu personalnych nieporozumień a wraz ze swoim odejściem wprowadził do swojego nowego projektu - Warhorse powstałego w wyniku rozpadu grupy Marshy Hunt – wokalistki Marsha Hunt Band - brzmienie stylistycznie bardzo przypominające Deep Purple z ich pierwszych trzech płyt. Nie jest to może wydawnictwo epokowe i przełomowe w dziejach muzyki rockowej jednak jest to moim skromnym zdaniem dość interesująca propozycja przewyższająca pod względem jakości pierwsze dokonania Deep Purple. Albumy Warhorse są niewątpliwie czymś wyjątkowych dla każdego fana Purpli, poza tym to nie tylko kultowa kapela którą nie jest łatwo odszukać na półce w pierwszym lepszym sklepie muzycznym - co podnosi również jej wartość kolekcjonerską - ale również świetna porcja muzyki hard rockowej. Tyle tytułem wstępu przejdźmy do konkretów.
Zespół wydał tylko dwie płyty, „Warhorse” i „Red Sea”. Prezentowana przeze mnie ich debiutancka „Warhorse” ukazała się w 1970 roku i została zarejestrowana w Trident Studios w Londynie. W skład kapeli oprócz samego Simpera wchodzili praktycznie sami mało znani muzycy (no może prócz Maca Poole) – świetny jak się potem okazało wokalista Ashley Holt, gitarzysta Ged Peck, klawiszowiec Frank Wilson i wspomniany już Mac Poole na perkusji.
Album rozpoczyna „Vulture Blood” , początek spokojny, trwające minutę organowe intro gładko przechodzi w sprawny riff, dźwięki nasuwają pierwsze dokonania Black Sabbath a głos wokalisty Ashleya Holta, szorstki, typowy dla brytyjskiej muzyki hard rockowej w tamtym czasie, łatwo poznać że mamy do czynienia z brytyjskimi klimatami. Jest tu również, przykrótka co prawda, piękna solówka gitarowa przypominająca brzmienia gitar amerykańskich muzyków pokroju John Cipollina z Quicksilver Messenger Service czy James Gurley z Big Brother and The Holding Company. Następnie mamy „No Chance” który rozpoczyna się motywem marszu (pojawi się on także w następnym "Burning"), z którego wyłania się gitarowy riff, a po nim wokal. Ponieważ tym razem piosenka jest o uczuciu i kobiecie - wokal, dla odmiany, rzewnie zawodzi. W końcówce usłyszymy partie solowe organ i gitary, słyszeć je zresztą będziemy też w następnych utworach. Generalnie album utrzymuje się brzmieniowo w podobnych klimatach: "St. Louis" –rasowy przebój, w "Ritual" - wykorzystany został identyczny riff jak w purplowskim "Wring That Neck" i mocny "Woman of the Devil" spokojnie mogłyby zrobić karierę na jednym z albumów MK II (drugiego składu) Deep Purple. Najlepszym zdecydowanie utworem na płycie jest niewątpliwie trwający blisko dziewięć minut protest song "Solitude" zapowiadający także utwór "I (Who Have Nothing)" z drugiego albumu Warhorse.
Podsumowując cały dorobek Warhorse, możemy dojść do ciekawego wniosku, otóż gdyby nie było Deep Purple byłby zapewne Warhorse i to oni zrobili by podobną karierę. Wysiłki Nicka Simpera trafiły zatem w ślepą uliczkę, pozostawiając nam jednak kawał dobrej muzyki.
Bibliografia:
http://www.debaser.it/
http://www.debaser.it/recensionidb/ID_28077/Warhorse_Warhorse.htm
file:///F:/2030-warhorse.htm
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz